Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakoż o pierwszym już zmroku zaczęły się pokazywać chaty i zabudowania gospodarskie, z początku rozrzucone w wielkich odstępach, potem już ciągnęły się w zwartym szeregu po obu bokach drogi. Były czyste i obszerne, nie przypominające w niczem naszych ubogich wsi górskich. — Trzeba było przejść całą jej długość aż do rynku, gdzie znajdował się jedyny zajazd pana Berko Gansa, według informacyj zasiągniętych u spotkanego na Mihajlekulu żandarma.
Znużenie wywołane szesnastogodzinnym marszem, dawało się teraz silnie odczuwać, więc też ten i ów zaczął już przebąkiwać, czy podoła dalszemu ciągowi wycieczki, czy też należy ją tu ukończyć i wrócić do domu. Już nie poprawiały nawet humoru ataki właścicielek mijanych sklepików, które widząc na naszych plecach worki, brały nas za wędrownych przekupniów i ofiarowały się wciąż z kupnem niesionych przez nas „towarów“.
Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Zajazd był obszerny i czysty, z gankiem ciągnącym się wzdłuż domu. Zajęliśmy dwa duże, schludne pokoje, które swem urządzeniem mogły zaspokoić wybredne nawet żądania.
Na kolacyę zamówiłem oczywiście gulaż z kartoflami i morzem sosu.

117