Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

toczył, przechodził swoim powabem i rozmiarami wszystkie, jakieśmy dotychczas widzieli.
Przeszło pół tysiąca metrów niżej naszego obecnego stanowiska rozciągał się bogaty szmat węgierskiej ziemi. Było tam wszystko:
Iskrzące się w słońcu jakieś plamy, niby garście misternie porozkładanych barwnych grudek... to miasta; między niemi zielone, żółte, lub sine przestrzenie, takie spokojne i ciche, jakby senne, lub bardzo szczęśliwe... to pola uprawne, łąki i lasy; tu i ówdzie, co chwila gubiąca się gdzieś, jakaś bruzda biało-niebieska, taka płomienna i jasna, jakby po ziemi biegnący promień słońca... to Vissó; nad nią zaś łaty brudno-szare lub czarne, jak zapomniane miejsca malarskiego płótna... to nagie usypaliska nadbrzeżne...
Ponad tem całem bogactwem drgał jakiś pył niby przejrzysty, a widocznie przepojony nadmiarem światła, bo wszystkie widziane barwy miały niebiesko fioletowe tony ...to tulące się do ziemi, rozgrzane południowem słońcem, czyste i jak myśl wiotkie powietrze.
Lecz czas uciekał, więc chociaż można było tak stać bez końca, wpatrując się w te do wiary niepodobne obrazy, trzeba się znów było zapuścić w bukowe lasy łagodnych zboczy, aby dojść przed

119