nocą do miasta. Jakoż już nad wieczorem, przeszedłszy most nad rzeką, znalazła się nasza drużyna na gościńcu między Also-Vissó, a Közép-Vissó, skąd zostawało jeszcze trzy kilometry do Felso-Vissó.
Była już godzina ósma wieczór, gdy przekroczywszy żelazny most, wchodziliśmy w ulice miasteczka z fantazyą i z głuszącą uliczny gwar pieśnią:
Przyjdziesz do mnie w pońdziałek, w pońdziałek.
Łupaj, cupaj w pońdziałek.
Przyjdziesz do mnie we wtorek, we wtorek.
Łupaj, cupaj we wtorek...: i t. d.
Główną jej zaletą było, że się nie kończyła nigdy, bo po jednym tygodniu następował drugi itd. bez końca.
Nie wiem, czy mieszkańców Jeryha bardziej poruszyły trąby ludów Izraela, aniżeli mieszkańców spokojnego miasteczka nasze spiewy. Uczynił się wokoło nas zbity tłum gapiów, liczący wiele dziesiątek głów. Nagle otworzyło się okno pierwszego piętra jakiegoś domu i doleciało nas w czystej polszczyźnie: „Skąd wy jesteście?“ — Nie wiem, czy zrozumiałą była nasza odpowiedź, bo wszyscy odpowiadali równocześnie.
Znaleziona kwatera była nieszczególna, ale wy-