Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

i trwoga śmiertelna i straszna, rozpaczliwa prośba ratunku, patrzał w kąt namiotu pusty zupełnie i ciemny. Zbudzony nagle ze snu, chwyciłem przygotowany jeszcze z wieczora karabin Mausera, ale nigdzie nie było nikogo. Straże na pierwszy zaraz krzyk stanęły w pogotowiu u wejścia do namiotu, jeden z płonącą żagwią, drugi z toporem. W zaroślach była cisza, żaden wiatr nie trącał gałęzi, tylko trzask płonącego chrustu dochodził od ogniska.
Czyżby to była dla nas jakaś przestroga przed zapuszczeniem się w Alpy?
Dochodząc do Mojszina, jeszcze przed wieczorem, spotkaliśmy na gościńcu bryczkę z właścicielem połonin na południe od Petrosula. Ten wdał się z nami w rozmowę — opowiadając o grasowaniu w tamtejszych lasach trzech niedźwiedzi, z których jednego dzień temu ubito, ale dwa największe okazy uszły w góry. Na temat ten długo jeszcze potem były rozmowy i żarty, tembardziej, że idąc w takiej gromadzie nie było powodu do żadnych obaw. Ale widocznie niezmiernie czuła natura Janka była już tak przeładowana wrażeniami minionych dni, że stworzyła idealne warunki do halucynacyj. Chwilę później, siedząc wraz ze mną u ogniska, przy drugiej zmianie straży, spokojny i cichy jak zwykle,

124