Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

nic już zupełnie nie wiedział z tego, co się przed kwadransem działo w namiocie.
Nadrzeczne opary podniósłszy się z wyprażonej dziennym upałem wody, stały nieruchomo nad doliną, wypełniając szczelnie wszystkie jej załomy. Gościńcem odległym od obozu na kilkadziesiąt kroków, co chwila przejeżdżały juczne wozy z materyałem budowlanym dla przyszłej kolei, którą trasowano wzdłuż rzeki Vissó. Ponieważ noc była ciemna, oświetlali woźnice drogę pochodniami, zatkniętemi z przodu wozów. W gęstej i nieruchomej mgle wydawało się, jakby gdzieś bardzo daleko, gdzieś na skraju widnokręgu, przesuwały się nisko nad ziemią olbrzymie tajemnicze postacie, niosące w dal przed siebie ciężkie pożarne żagwie. W około była niczem niezmącona gniotąca cisza, a nad ziemią czarna płachta nieba ponabijana tysiącem gwiazd.
O pierwszej zluzowały nas następne straże, które miały już o trzeciej rano przygotować śniadanie. Jakoż nie dniało jeszcze dobrze na świecie, gdy w obozie począł się ruch ożywiony. Wtem u ogniska podniósł się serdeczny wybuch śmiechu i gwar, a wszyscy tam zebrani otaczali kogoś, widocznie obcego, zbitym kręgiem.
Pokazało się, że gdy już kucharze nastawili śniadanie, wyłonił się nagle z mgły jakiś żydek-wo-

125