łudnie nad potok Dragusin, poczynający się u jego zboczy. Słońce prażyło bez litości, trzeba więc było jak najrychlej skryć się w lasy, gdyż pochód otwartą przestrzenią stawał się wręcz niemożliwym. Porzuciwszy więc linję potoku, poczęliśmy się piąć równolegle do niego ku górze, gdzie ciemno zielone świerki, jako zwiastuny poczynających się dalej nieprzebytych już borów, zapraszały do swego cienia. Udało nam się dowlec do nich w największym wysiłku, lecz równocześnie stało się jasnem, że wobec tego żywego ognia, który nas prażył od rana, daleko dziś nie zajdziemy.
Jednak po godzinnym przeszło odpoczynku, ruszyliśmy znów raźniej pod górę, wciąż się oddalając od potoku, ale zdobyte odpoczynkiem siły począł znów upał wysysać, a nadomiar nie było nigdzie ni kropli wody. Przynajmniej było trochę cienia od czasu do czasu, lecz wszelkie wgłębienia terenu i rysy były suche, jakby przeszła tamtędy jakaś straszna pożoga. Szliśmy obłem wzgórzem, z którego letnie słońce już dawno wszelkę wilgoć wypiło. Zalewający wciąż oczy pot, utrudniał dokładne czytanie mapy, a przecież był to jedyny przewodnik, który nas musiał doprowadzić do jakiegoś, choćby najmarniejszego źródła. Rozpalone twarze i krwią nabiegłe oczy wlokących się raczej, niż idących za
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
127