Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

mną towarzyszy, nakazywały wielką ostrożność w pochodzie, aby jednego kroku nie zrobić na darmo.

Właśnie weszliśmy na niewielką łąkę, którą od północy zamykał las silnie w dół zbiegający. — Jeśli tam wody nie będzie, pomyślałem, to już jej chyba nie znajdziemy nigdzie i skierowałem się ku widocznemu wgłębieniu. Kilka metrów niżej była druga łąka, znacznie mniejsza, prawie płaska, a otoczona ze wszech stron ostremi zboczami, tworzyła jakby dno lejka.
— Woda, woda... Rozległy się radosne okrzyki, Łąkę pokrywała niezmiernie bujna, pasa sięgająca trawa, a z boku widniała niewielka łysina z plamą wody w pośrodku, od której szła stromo w dół rysa małego potoku.
Minęło dopiero co południe, lecz iść dalej w takim upale było wręcz niepodobna, więc postanowiłem tutaj rozbić obóz. Zresztą należał nam się dłuższy spoczynek, bo jutro czekało nas wejście na Petrosul i noc jeszcze niewiedzieć jaka, a tu mieliśmy chyba raj w miniaturze.
Najwyższa ściana dolinki wznosiła się od południa, a tworzyły ją olbrzymie kaskady skalnego koryta, który z obu stron ujęły murem odwieczne świerki i jodły. Z wiosną, gdy ciepłe deszcze zaczną spłukiwać śnieg w górach, musi przepięknie wyglą-

128