Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

dać ten, ze snu obudzony nagle jar, pełen szumu, mruków i jęków pędzących w dół wód na oślep. Teraz był cichy, spokojny i ogromnie poważny.
Gdy minęło już pierwsze znużenie, poczęliśmy obchodzić łąkę, rozkoszując się tą rozrzutnością przyrody, która w tym zakątku niczego nie poskąpiła. Oglądając tak zbawcze dla nas źródło... drgnąłem.
Na wilgotnej, miękkiej glebie widniał zupełnie świeży, ogromny odcisk łapy niedźwiedzia, a po odchyleniu liści łopianu, znalazły się dalsze jego ślady. Przyszedł stąd, skąd i my przybyli, a był tu dzisiaj rano.
Mimowoli przypomniał mi się ten straszny krzyk Janka w namiocie i znów jak wampir poczęło mi mózg szarpać przypuszczenie, a może to przecież... memento! Zrobiło mi się naprawdę bardzo niewyraźnie, lecz nie można było dać tego poznać po sobie, zwłaszcza, że i innym nie uszły uwagi zbyt widoczne ślady bliskiej obecności króla górskich puszcz.

Kazałem więc tylko nanieść sporo drzewa, ażeby ogień nie tlił jeno, lecz wysokim, bogatym płomieniem palił się noc całą, a namioty rozbić jak się tylko da najbliżej i tuż przy sobie. Pocieszałem się też myślą, że „wujko“ nadewszystko przekłada bydło z połonin.

129