Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

Tej nocy służba nie wypadała na mnie, więc ułożyłem się w namiocie znów razem z Jankiem, a gotowy do strzału karabin ustawiłem obok, by tylko ręką sięgnąć. Ale noc przeszła spokojnie, niemal bez żadnego szelestu, lecz nie można było jeszcze dawać za wygrane, gdyż teraz dopiero wchodziliśmy naprawdę głęboko w góry, więc przez dłuższy już czas nie opuści nas puszcza.
W drogę wyruszyliśmy bardzo wcześnie, przed czwartą rano, żegnając z żalem to cudne ustronie, które przyjęło nas tak gościnnie.
I znów zapanował upał nie mniejszy jak dnia poprzedniego, lecz byliśmy znakomicie wypoczęci, a nadto nie potrzeba się było niemal wcale wychylać z lasu, aż na górnych połoninach, a tam już słońce nie prażyło tak bardzo.
Wyszedłszy więc z naszego lejka, skierowałem drużynę w dalej ku wschodowi leżący źleb, biegnący zupełnie równolegle do tego, jaki się kończył na łące naszego nocnego obozu. W dole sączyła się tu i ówdzie między głazami woda, ale w miarę wznoszenia się stawała się coraz uboższą, wreszcie zniknęła zupełnie, a źleb stał się jałowy, zawalony głazami, które potworzyły widoczne schody, często kilkumetrowej wysokości, o niemal pionowych ścianach. Po obu bokach stała puszcza wilgotna, ciemna, po

130