której przeszedł nie jeden wicher i nie jedna zlewa, czyniąc zwykłe spustoszenia pomiędzy bezsilną już starszyzną, lub jeszcze nie krzepką młodzieżą.
Wspinanie się do góry szło opornie, gdyż źleb stawał się coraz bardziej stromym i coraz gęściej zawalały go oślizłe i butwiejące zwłoki drzew. Nagle wydostawszy się z trudem na kilkumetrowy, lekko spękany próg, stanęli wszyscy jak wryci. Tuż w pobliżu, gdzieś w bezpośredniem naszem sąsiedztwie, rozlegał się potężny szum wody i to nie nikłego jakiegoś potoku, lecz ogromne masy wody rozbijały się z wściekłością o skalne zapory. Wokoło jednak stała puszcza zwartym wałem, a źleb był suchy zupełnie. Lecz szum, choć potężuy, był jakby czemś przygłuszony... To pod naszymi stopami jakimś podziemnym tunelem przelewał się wodospad w ciemne, bezdenne może szczeliny, aby tam niżej już u podnóża góry wychylić się na światło dzienne.
Co się tu stało, jaki kataklizm przyrody zamknął ten strumień w grobie z granitu, nakazawszy mu pędzić wśród wiecznych nocy w tajemną dal na oślep, to wiedziała chyba tylko puszcza, lecz ta swej tajemnicy dochowa.
Długo jeszcze dochodził nas ten huk podziemny i jęk, jakby kogoś, który w trwodze śmiertelnej błaga napróżno o ratunek.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
131