Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

Las urwał się nagle jak nożem uciął, i ukazała się nam skąpą trawą porosła połonina i ostatnie najdalej ku zachodowi wybiegające kończyny nagiego grzebienia Petrosula. Należał się nam odpoczy nek, bo jeszcze trzeba się było wznieść pięćset przeszło metrów wyżej, aby stanąć na samym szczycie.

Zajęło to nam przeszło trzy godziny czasu powolnego pochodu wciąż granią, najeżoną całym szeregiem ostrych zębów, wznoszących się na silnie pochyłym grzbiecie.
Na szczycie było tak zimno i tak hulał wiatr bez przeszkody, że po bardzo krótkim wypoczynku trzeba było myśleć o odwrocie tembardziej, że szła ku nam mgła gęsta, mogły się więc powtórzyć zapasy z pod Munczela.
Nocny obóz postanowiłem rozbić poniżej jeziora u stóp południowo zachodniego zbocza, gdzie spodziewałem się znaleźć i kąt zaciszny i obfitość drzewa na opał. Spostrzegliśmy je niebawem, pokryte lodem na całej swej powierzchni, było zewsząd okolone śnieżnymi polami. Było to więc znowu legowisko zimy.
Szliśmy w dół szybkim marszem, pomagając sobie narciarską techniką na rozległych, pochyłych polach śniegowych, aż do potoku, który w ustawicznych, kilkumetrowych kaskadach spadał po olbrzy-

132