Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

bydła. Chociaż nie tamtędy wiodła nasza droga, jednak nadzieja uraczenia się mlekiem, była za wielką, ażeby nie zboczyć i nie spróbować szczęścia. Trud się jednak opłacił.
Było to ogromne stado opasowych wołów, pilnowanych przez kilku rumuńskich pasterzy, którzy dla swoich potrzeb mieli też krów kilka. Porozumienie tym razem było łatwe, gdyż najstarszym juhasem był żyd z Mojszin, więc doskonały znawca najbardziej rozszerzonego międzynarodowego języka.
Po nadprogramowem więc i obfitem śniadaniu, poczęliśmy się znów piąć w górę, na widne zdala połoniny szczytu Repede, a potem schodząc co chwila w głębokie jary i wychodząc na przeciwległe zbocza, posuwać się dosyć szybko na południe ku widnym już zdala sinym borom.
Deszcz wciąż wisiał w powietrzu, lecz do południa wytrzymało jako tako, trzeba jednak było jak najprędzej zbliżyć się do lasów, bo one nam miały dziś udzielić dachu nad głowę.
Około godziny drugiej począł już deszcz padać na dobre, a chociaż z pewnymi przerwami, jednak na otwartych połoninach, którymi szła nasza drużyna, począł się on dawać we znaki na dobre. Dlatego już dosyć wcześnie przed wieczorem, upatrzywszy miejsce, gdzie las najwyżej podchodził grani,

135