Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

postanowiłem zejść doń i poszukać odpowiedniego miejsca na nocleg.
Nie potrzeba się było nawet głęboko zapuszczać, bo zaraz z kraju stały odwieczne świerki, czyniąc nie tylko dla deszczu, ale nawet dla światła nieprzebytą zaporę. Dlatego zmrok tam panował poważny, w którym sędziwi mieszkańcy puszczy, pędzili żywot spokojny, bezpieczni przed chciwością człowieka, którego mogła tutaj zagnać chyba tylko chęć spoglądnięcia twarzą w twarz w tę niczem nie krępowaną, żywiołową siłę przyrody.

Gładkiego jednak terenu nigdzie znaleść nie było można, gdyż zbocze było silnie pochyłe, trzeba się więc było zadowolić nieco wolniejszem od krzewia miejscem, pod pniem leśnego olbrzyma, którego splątane i bezładne korzenie, nie mogąc przebić twardej opoki podłoża, poczyniły wszędzie wężowe sploty. Tam, gdzie deszczowe, lub wiosenne ścieki z gór wypłukały płytką glebę, tworząc głębokie bruzdy i jary, wisiały w trwożliwym uścisku splecione korzenie swobodnie w powietrzu, wysławszy jednak po pokarm ku ziemi długie, strzępiaste taśmy. Cały więc bór stanowił jedną masę poprzetykaną we wszystkich kierunkach przez kosmate gałęzie, dybiące na pokarm korzenie, zduszone bra-

136