Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

kiem słońca odrośla, pnące się wszędzie widłaki, powalone pnie, do życia się rwące zioła...
Po raz pierwszy może rozległ się tutaj huk toporów, ścinających na opał wątłą młódź, której wcześnie odebrały życie swobodnie się panoszące olbrzymy.
Mrok zapadał coraz większy, wreszcie przyszła noc ciemna, a duży słup ognia płonącego między namiotami, rzucał niepewne, czerwone łaty światła w milczącą czarną przestrzeń.
Kolacya była wcześnie, więc rychło pogasły światła w namiotach i nastała cisza, przerywana tylko trzaskiem obejmowanych ogniem świeżych pni drzewa.
Pierwszą straż odbywałem ja z Jankiem.
Nagle ciszę przerwał wystrzał tak zdawało się bliski, że byłem przez chwilę pewny, że nikt inny tylko my, jedynie wskutek ogniska widoczni, możemy być czyimś celem. Potem usłyszałem gdzieś nad sobą w górze wściekłe ujadanie psów na połoninie, odległej wprawdzie bardzo, lecz w tej ciszy bezwzględnej szedł ku nam głos bardzo wyraźny. Nie ustawał on, lecz owszem potężniał coraz bardziej, zmieniając się w jakieś głosy trwogi lub prośby o ratunek. Potem drugi strzał, już tuż tuż nad uchem...

137