Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Porwałem za karabin i w pozycyi do strzału gotowej stałem chwilę bezradny nie wiedząc, z której strony nadchodzi nieznany nieprzyjaciel. A psy wciąż grały, jakby ze snu chciały zbudzić wszystko co się już do spoczynku pokładło.
Zrozumiałem wreszcie, co to wszystko znaczy. To niedźwiedź szedł z puszczy na nocne polowanie w połoniny, a psy go już zdaleka wyczuły, Znów przypomniałem sobie krzyk Janka w namiocie nad Vissó, znów nasunęło mi się na myśl: „memento...“ Lecz jeśli niedźwiedź wszedł na połoniny na łowy, to nic już nam nie groziło.
Nie alarmując więc wcale obozu, począłem go obchodzić w znacznym dosyć promieniu, pomimo nieprzebitych wzrokiem ciemności; ale oprócz trzasku łamanych gałęzi nie słychać już było nic zgoła, tylko gdzieś daleko, bardzo daleko w górze na połoninie wciąż jeszcze psy ujadały.
Gdy wróciłem do obozu, znalazłem niemal wszystkich zebranych u ogniska, lecz nie wygnały ich z namiotu ani strzały, ani chłód nocny, gdyż było wcale ciepło na dworze, a obóz był w miejscu zacisznem, lecz ponieważ teren nachylał się wyraźnie a nadto poorany był wystającymi z ziemi korzeniami, wymoszczono wnętrza namiotów czetyną, po której spiący wyżej poczęli zjeżdżać w dół tak, że

138