Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Znow cały następny dzień zostaliśmy na miejscu, zwiedzając miasto, fabrykę papieru, znów pożegnalna wieczerza, znów rozmowy o wspólnej doli i niedoli i znów nowi wierni, choć nie znani przyjaciele.
Następny dzień była niedziela, więc przed wyruszeniem w drogę w kierunku Kolibiczy, rozległej wsi w górach Kelemeńskich, zaszliśmy do miejscowego kościółka rumuńskiego obrządku. Nawa była pełna ludu w barwnych strojach narodowych; mężczyźni i kobiety oddzielnie. Każdy nowo przybyły witał się z rówieśnikami uściskiem dłoni, starszych zaś całując w rękę, niby na zapomnienie i przebaczenie wzajemnych tygodniowych uraz i swarów. — Przed ołtarzem z boku stał stół, na który składano hojnie dary z chleba, sera, mleka i t. p. Stary ten zwyczaj pozostały z czasów, gdy lud sam składał chleby ofiarne, których część pozostawała na wyżywienie biednych, zachował się tutaj w nietkniętej formie.
Była godzina ósma, gdyśmy już zostawili za sobą okolice zamieszkałe przez obcych, a przecież nam tak bliskich, dążąc znów w góry.
Upał już od samego rana był ogromny, a dawał się odczuwać tembardziej, że szło się przestrzenią zupełnie odsłoniętą, najpierw gościńcem, potem obły-

144