Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

Chyba padniemy...
Coś niezwykłego było w tym żarze, który nie zwalniał, owszem potęgował się z każdą chwilą, jakby z jakąś rozkoszą swej mocy chciał się pastwić nad wszystkiem, co żywe.
Już chciałem rozbić namioty, ażeby chociaż bez wody przeczekać, aż miną te prawdziwe „białe godziny“, gdy zobaczyłem o kilkadziesiąt kroków od nas, w niewielkiem wgłębieniu terenu, grupę wyższych nieco krzaków. Tam skierowałem drużynę. Było wreszcie trochę cienia i mały, nikły potok ciepłej, niezbyt czystej wody.
Każdy padł tam, gdzie i jak stał na bujną trawę.
Gdy w dobrą chwilę potem wyszedłem na przyległy pagórek, gdyż dalekie grzmoty zapowiadały zbliżającą się burzę, miałem przed sobą prawdziwy obraz pobojowiska. Tu leżał jeden na plecach głową w dół, obnażony zupełnie do pasa, tam drugi twarzą do trawy z rozkrzyżowanymi rękami, ówdzie znów inny bez bluzy, wyprostowany jak struna, lub na boku, skrywszy głowę w wysoką trawę, albo bezwładnie oparłszy się o gałęzie krzaku leszczyny.
— No... był już najwyższy czas pomyślałem.
Dobiegała czwarta po południu, a jeszcze nie mieliśmy odwagi wyjść na słońce, dopiero gdy bo-

146