Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Tam miał być kres naszego cygańskiego życia.
Pogoda od kilku dni ustaliła się piękna, więc była nadzieja, że nic nie wpłynie na zmianę naszego programu, według którego mieliśmy pierwszego zaraz dnia dobić pod przełęcz, aby już następną noc spędzić w dolinie Dorny.
Trzeba było jednak przejść wzdłuż całą dolinę Kolibiczy, zasianą z rzadka stojącymi chatami wsi, a potem przebyć ogromne szmaty lasów, kierując się już własnym sprytem. Wyszliśmy niezbyt wcześnie, gdyż pochód na pierwszy dzień wyznaczony nie był zbyt długi, a nadto znaczna jego część prowadziła wygodną drogą wiejską, która jednak niebawem przeszła, jak zwykle, w ścieżkę, a i ta niebawem gubiła się co chwila, gdy poczęły się już lasy. Liczne, bogate w wodę potoki, przepływały je co chwila, dążąc w dół, gdzie zlewały się wreszcie w strugę Bestriczory.
Wskutek więc obfitego nawodnienia, niższa zwłaszcza część lasu wykazywała tak bujną roślinność, że gdyśmy na odpoczynek usiedli w tych trawach, można było przejść obok na dwa kroki od nas, nie spostrzegłszy wcale ukrytej, niby w dżunglach, bandy. Wyżej wydzierał się już tu i ówdzie kamień na powierzchnię, ale mimo znacznie płytszej gleby, trawa była wciąż bujną. Szliśmy niezbyt ro-

148