Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

i gdzieś daleko, bardzo daleko w dole na dolinie, którąśmy szli z rana. Czyste bez chmur niebo rozogniało się coraz bardziej, że zdawało się chwilami, że już już... rzec będzie można: „stało się“...
Ale blaski nie schodziły niżej, owszem poczęły się nieznacznie podnosić, tak iż niebawem tylko same czuby najwynioślejszych świerków sterczały jak z topieli ponad ciemno-fioletowe plamy. Wszystko to zmieniało się tak zwolna i łagodnie, że w jeden obraz spojone więziło swą harmonją, udzielając jej hojnie wszystkiemu co żywe. Staliśmy wciąż na cyplu, bojąc się głośną rozmową, lub choćby ruchem tylko spłoszyć ten spokój zapadających w noc lasów z jakimś łagodnym uśmiechem po dobrze spędzonym i pracowitym dniu.
W tem dają mi znać od schroniska, że Josio nagle zachorował.
Zastałem go w chacie na tapczanie, jak już pół przytomny wił się, prężąc całem ciałem w niezwykle silnych kurczach. Chwyciły go one nagle, niespodzianie przed kilku minutami, gdy siedział na przyzbie wraz z innymi.
Dane leki z podróżnej apteczki, ani masaż nie pomagały nic zgoła, owszem bole wzmagały się tak nagle, że zdawało się, że już nie widzi obecnych. Kazałem przynieść natychmiast z potoku wielkie

{{f|151}]