Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

płaskie kamienie, grzać je na ogniu i zawinięte w szmatę kładłem na żołądek, gdyż nic innego nie mogło być powodem tak silnych i nagłych kurczów, jak chyba tylko gwałtowne jego oziębienie przez napicie się wody w marszu. Kamienie pomogły nieco, zaczął już po chwili poznawać otaczających go, — wiedział gdzie jest i z trudem wprawdzie, ale odpowiadał na stawiane pytania. Od czasu jednak do czasu wracały bole ze wzmożoną siłą, więc wielkie, jak koła młyńskie kamienie, kładłem wciąż na obolałe miejsce, poleciwszy równocześnie naparzyć sporo bardzo silnej herbaty, którą wlewałem mu łyżką do gardła. Bole powtarzały się nie tak często i były znacznie słabsze, wreszcie ustały zupełnie, przyszło natomiast silne osłabienie i sen głęboki.
Teraz dopiero można było pomyśleć o spoczynku, a dochodziła już północ, więc nie wiele pozostawało czasu na sen, i to niewiedzieć jeszcze jaki.
Ale chory spał równo i spokojnie, a wprawdzie rano czuł jeszcze znaczny ubytek sił, ale po rozebraniu zawartości jego plecaka przez kolegów, szedł nie wiele gorzej jak dni poprzednich.
A droga nie była wcale łatwą. Trzeba się było wznosić ustawicznie coraz wyżej ponad potok, idąc w górę jego biegu, ażeby zejść następnie na dopływ przy samych źródliskach u przełęczy. Las wpra-

152