Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

wdzie nie gęsty, lecz silnie podszyty i ogromnie zawalony, był trudny do przebycia, zwłaszcza przy braku jakiejkolwiek najmarniejszej chociażby ścieżki. Dawniej, ale to bardzo chyba dawno rósł tu niechybnie bór potężny, gdy gleba była głębsza, ale z czasem wobec stromych zboczy spływające wciąż z gór wody spłukały z nich ziemię, począł więc przezierać nagi kamień i las wymarł. Później zaś coraz słabsze pokolenia o krótkim już żywocie, ginąc zbyt rychło dla braku pokarmu, zawaliły całe zbocze nieprzebytą wprost gmatwaniną powalonych pni, suchych gałęzi, lub szukających wciąż jeszcze napróżno żywotnych soków, skarlonych świerków i jodeł, które wiatr zasiał niebacznie.
Zjawiały się też co chwila ostre o pionowych ścianach krzesanice, albo samotne, albo złączone w nagie grzebienie, które niespokojną linją zbiegały aż na dno jaru.
Pochód więc odbywał się bardzo wolno, wśród ustawicznych nawracań, zboczeń i przechodzeń, ale że rozpoczął się bardzo wczesnym rankiem, była mimo wszystko nadzieja, że „upalimy“ dziś znaczny kawał drogi. Pogoda tylko już od samego rana niepewna, kazała przypuszczać możliwość niespodzianek. Jakoż na zachodzie widne były w dolinie Kolibiczy z wynioślejszych miejsc mijanych w pocho-

153