Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie ciężkie, ulewą brzemienne chmury, jak podchodząc ku nam, wciąż urywały ogromne obszary rozległego jeszcze widoku. Co chwila ukazywały się w różnych miejscach długie, ciemne smugi ulewy i znikała nagle to plama lasu, to szczyt jakiś, to część doliny... Nad nami było jeszcze niebo względnie pogodne, więc była nadzieja, że ominie nas tucza.
Nagle z drugiej strony od wschodu z za przełęczy Bestriczory podniósł się szum jakiś dziwny, a z za ostro rysującej się grani wychylił się nieznacznie czarny ciężki obłok i skrył się znowu. — Widocznie spojrzał niecierpliwy, czy już rozpoczął swe dzieło towarzysz z doliny.
Byliśmy więc wzięci we dwa ognie.
Tymczasem nad przełęczą podniosły się wyraźne już głosy jakieś urywane, niespokojne i gniewne, a w krótkich chwilach ciszy, szedł ku nam bojaźliwy i cichy, jakby ogromnie uległy ton skargi. To żaliła się puszcza z tamtej strony i pokornie żebrała litości od kogoś, kto pastwił się nad nią i mocy swojej pewien i bezkarności zupełnej.
Tam musiało się dziać coś strasznego.
Teraz wyzierały już co chwila z za grani potwornie ciężkie chmury, a wówczas szło ku nam gwałtowne uderzenie wichru, od którego kładły się

154