anemiczne drzewa na zboczu, szepcąc bojaźliwie: „co teraz będzie z nami“...
Właśnie mieliśmy wyminąć załom doliny, gdy zobaczyłem w dole opuszczony, na pół rozwalony już szałas pasterski. Dałem więc sygnał, aby jak najspieszniej zejść ku niemu. W kilka minut byli już wszyscy na dole, Deszcz począł padać na dobre, więc umocniono nasze schronisko namiotami od wewnątrz, przez co powstała obszerna, dobrze osłonięta przestrzeń, a że oziębiło się znacznie, dwa sute ogniska zabłysły niebawem u obu jego wejść
W sam czas ukończono robotę...
Teraz zakotłowało już i w dolinie.
Rzęsisty dotychczas desz przeszedł w ulewę, a potem, to już takie masy wody wylewały się na ziemię, że nic zgoła widać nie było. Tylko strumień, który się sączył opodal szałasu, zmieniony w jednej chwili w bystry i rwący potok, dawał już szumem znać o sobie. Przez chwilę była obawa, że trzeba będzie uciekać przed powodzią wyżej na zbocze, ale dosyć silne nachylenie terenu nie pozwoliło wodom rozlać się zbyt szeroko.
Las przyzwyczajony przecież do deszczów i burz, chylił się, a bardziej samotne drzewa, pełne widocznego lęku, kurczyły się, tuląc do siebie szeroko rozpostarte zwykłe gałęzie.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.
155