szedłszy pod szczyt Buba, poczęliśmy już schodzić w dolinę rzeki Dorny.
Teraz dopiero stało się widocznem, co się tu wczoraj działo i dlaczego szły stąd do nas pod przełęcz takie jęki rozpaczy pełne i grozy.
U samej góry nie wiele jeszcze było śładów minionej ulewy, ale w miarę jak poczęliśmy schodzić gęstym mięszanym lasem w wązki jar o silnie nachylonych ścianach, na którego dnie płynęła Dorna, ustawicznie wzmacniana spływającymi z gór potokami, było spustoszenie coraz straszliwsze. — Młode świerki nagle podmyte wodą, która w szalonym pędzie musiała tu w dół spadać, świeciły nagimi korzeniami, lub w bok odrzucone legły zmięte i zmiętoszone na brudnej trawie, pełnej mułu i naniesionych kamieni. Bezradna patrzyła na nie starszyzna, która wprawdzie oparła się nawałnicy, ale wyszła z niej okaleczała i zbita.
Często potoki, które nie zdoławszy jeszcze odprowadzić całej masy wody ku rzece, zamykały nas nagle spienioną i wciąż jeszcze gniewną pętlą. Trzeba więc było przechodzić po ległych ofiarach minionej burzy. Pomimo, iż dla ostrożności omijała drużyna wszelkie fałdy terenu, trzymając się stale jak najostrzejszych zboczy, często stawała bezradna wobec napotkanych przeszkód. Albo zjawiał się cały szmat
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.
157