Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

my dalej, brodząc już tylko po kostki, lub czasem mniej nawet, wciąż torem kolejki, aż do ogromnych spławów i tartaków nad Dorną. Było właśnie południe. Nastąpił więc suty posiłek, a po godzinnym przeszło odpoczynku, ruszyliśmy znów dalej wygodną już i szeroką drogą wozową, wciąż jednak lasem wzdłuż rzeki do Pojana-Stampi.
Mieliśmy nadzieję stanąć tam przed wieczorem.
Ślady ulewy były i tu jeszcze wciąż widoczne. Gdzie brzeg był niższy, mętne wody płynęły drogą, która tu i ówdzie tak była zawalona naniesionymi kłodami, że trzeba było w las zbaczać i obchodzić zalane miejsca. Na rzeką zaś zwieszały się co chwila potężne świerki, trzymając się jeszcze kurczowo ziemi, albo wciąż w dumnej pierwotnej postawie, albo powalone już i zanurzone czubem w wodzie nie wypuszczały jednak ziemi z uścisków swych korzeni.
Droga wiła się wciąż, a wieś, jakby uciekała przed nami. Już nad wieczorem obozujący przy rzece robotnicy lasowi wskazali nam bliższą drogę do niej przez las na przełaj.
Ogromną przestrzeń na zachód od Dorny tworzą nieprzebyłe mokradła, prawdziwe tundry w miniaturze. Przez nie rzucono pewien rodzaj kładki, w ten sposób, że dwie z grubsza obrobione belki spięto po obu ich końcach krótkimi poprzeczkami

160