i kładziono jedne za drugimi na bezdennych błotach, tworząc w ten sposób drewniany chodnik, łączący prostą linją dolinę Dorny z gościńcem, biegnącym od zachodu do Pojana-Stampi.
Wskazano nam ten skrót właśnie, który był też jedynym możliwym teraz szlakiem do wsi, gdyż most przy drodze wczoraj powódź zerwała.
Gdyśmy tylko w las weszli, objął nas od razu mrok zapadającego wieczora, ale że bawił nas ten orygnalny pochód po kładce nad topielą, szliśmy wśród żartów i spiewów niezbyt spiesznie, gdyż kute buty ślizgały się po mokrych belkach, grożąc każdą chwilą niezbyt przyjemną kąpielą.
Obok nas stał las dziwny.
Olchy i wyniosłe, lecz wątłe graby tworzyły gąszcz trudny do przebycia, a wybiegały w górę z jakiejś lśniącej zielonkawej masy, po której pełzały w rozmaitych kierunkach grube jak pień ni to korzenie, ni to gałęzie. O nie to wsparto nasz chodnik. Tu i ówdzie lśniły czarne nieruchome plamy bez najmniejszej zmarszczki na powierzchni, jak dziesiątki szeroko rozwartych oczu potwora, który tu legł w ukryciu i śledził nas spokojnie, uważnie, a wytrwale. Czasem zjawiała się łączka, niby krótko strzyżony dywan i zapraszał nas swą jasna, świeżą zielenią, ale wetknięty kij grzązł lekko bez końca.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.
161