Łąka była bez dna... Czasem znikała zieleń zupełnie, a jej miejsce zajmowała brudno-czarna masa zastygła i nieruchoma. Nad tem wszystkiem unosił się przykry zaduch i woń gnijących ziół i opadłych liści.
Po blisko półgodzinnym pochodzie chodnik rozwidlał się, myśmy jednak według odebranych przed wejściem wskazówek, mieli iść wciąż w głównym kierunku, więc nie zatrzymając się wcale minęliśmy napotkane odnogi, przyspieszając możliwie kroku, gdyż mrok zapadał coraz gęstszy, a o ześliźnięcie się z belki nie było trudno.
Wtem idąc przodem spostrzegłem, że już pojedyncza tylko belka tworzy chodnik, poddając się wskutek tego ogromnie pod naszym ciężarem. Nagle i ta się skończyła, stercząc wysoko ponad opadłym terenem.
...Stać!...
Zesunąłem się w dół ogromnie ostrożnie, lecz grunt, jakkolwiek uginał się podemną, wydawał się na tyle już twardym, że był w stanie unieść człowieka. Za mną zeszli ostrożnie inni. — Stanęliśmy w miejscu, zbici w gromadę, nie śmiejąc ruszyć naprzód ni krokiem w obawie napotkania bezdennej topieli. O kilka metrów przed nami czerniała plama zamarłej wody, takiej spokojnej i groźnie poważnej,
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.
162