Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

utworzyły pętlę i myśmy się właśnie w niej znaleźli. Przed nami znów była rwąca struga mniej szeroka, lecz nie mniej trudna do przebycia. Między drzewami, których całe masy legły pokotem, znalazło się jednak rychło jedno dosyć grube, które zwaliło się na brzeg przeciwny, tworząc naturalną kładkę.
A mrok wciąż gęstniał.
Trzeba było przejść przez nią i to czem prędzej, zanim zapadnie noc ciemna, tembardziej, że jaśniejsza plama przeświecająca z za drzew, kazała się spodziewać końca lasu i gościńca, na co też wskazywała mapa.
Poleciwszy więc ani krokiem nie ruszać się z miejsoa, wszedłem pierwszy na obalony pień. Był mokry, oślizły, a podkute buty utrudniały znacznie to gimnastyczne ćwiczenie.
Wtem ciężki plecak przeważył mi na jedną stronę. Podniósł się krzyk stojących u brzegu towarzyszy i znalazłem się nagle w pozycyi, w jakiej rysują zwykle w zoologiach leniwca ai. Pnia jednak nie puściłem i wnet byłem znów w nie małpiej postawie na kładce. Wreszcie stanąłem na drugim brzegu potoku. Reszsta przeprawiła się szczęśliwie przy obustronnej asekuracyi za pomocą skautowych kijów.
Mrok już był taki, że widne były tylko czarne sylwety drzew.

164