Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastawiwszy busolę Bezarda, abym mógł w danym razie wrócić w to samo miejsce do kładki, ustawiłem swoich w zwartą kolumnę, by nie zatracić wzajemnego czucia i ogromnie powoli i ostrożnie począłem postępować naprzód, gdzie spodziewałem się końca lasu.
Grunt zrazu niezbyt miękki, uginał się pod stopami coraz bardziej, nogi grzęzły zrazu po kostki, potem wyżej, potem już nie napotykały twardego podłoża.
Nakazałem odwrót.
W kilka minut znów stanęła drużyna przed kładką. Noc tymczasem zapadła zupełna.
Już przy świetle świec, z jeszcze większymi ostrożnościami odbywała się przeprawa, na szczęście bez wypadku, najpierw po zwalonym pniu, a potem przez „most śróbowy“.
Wtem, jeszcze podczas pilnowania przeprawy, słyszę od stojących już na drugim brzegu, że najstarszy z naszej gromady Poldek odbił się w ciemności od reszty i w niedającym się określić na razie kierunku, woła czy o pomoc, czy może znalazł lepsze przejście. Zakazuję ruszyć się z miejsca krokiem i przeprawiam się ostatni.
Niczem nie zmącona cisza zaległa tundrę. Daję znak trąbką... Nic... Wołam... znów nic... Może go

165