Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

wałem dużą czarną kałużę tuż obok, która patrzyła na nas tak dziwnie, gdyśmy spuszczali się ostrożnie niedawno z ostatniego belka chodnika. A i teraz, gdy niesione przez nas światełka błądziły po jej powierzchni, zdawała się nam mówić: „trudno już nie ujdziecie“. Ale przez te cztery tygodnie włóczęgi za często była sposobność borykania się z zaporami, abyśmy mogli ulec tak odrazu, więc wszyscy we wspólnem wytężeniu poczęli w tych czarnych, bezdennych gąszczach szukać poprzednich swych śladów. Wtem ujrzeliśmy sterczącą w górze belkę.
Owładnęło nami ogromne uczucie ulgi i znów rozpoczęły się żarty i śmiechy. Przed udaniem się jednak w powrotną drogę kazałem zapalić wszystkie świece jakie tylko były i nabić Mausera.
Wśród czarnego niemego lasu, nad mokradłami bez dna wyglądała nasza drużyna niby korowód potępieńczych duchów, które czekały nocy, aby wstać z oparzelisk na bezcelową włóczęgę. Co drugi trzymał światło, więc było na tyle jasno, że widocznym był chodnik pod stopami, konary najbliższych drzew i tuż nad nami obwisłe gałęzie. Wszystko to wydawało się w ustawicznym ruchu z powodu migotania świateł, jakby się porozumiewała tundra co się dzieje w jej wnętrzu.

167