Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochód otwierałem ja z toporem w ręku, a zamykał Cesiek z gotowym do strzału karabinem.
Ponieważ nie znałem lasu, poleciłem dla wszelkiego bezpieczeństwa, aby iść głośno, czyniąc gwar możliwie największy. Ruszyliśmy więc w pochód ze spiewem i krzykiem, a ponad wszystkich zawodził Staszek hucuł, jakkolwiek dotychczas należał zawsze do milczących.
Boże co to był za spiew łabędzi!
Gdyby w lesie czaili się gdzieś nie ludzie, ale pół piekła pod wodzą samego Lucypera, a najstraszniejsze drapieżce gdyby zagradzały nam drogę w zbitej falandze, toby na ten głos wydobywany na gwałt ze ściśniętej krtani uciekało wszystko z takim impetem w dzikim popłochu, żeby ziemia jęczała i trzęsła się z pewnością na setki mil wokoło.
Nie uszliśmy jednak i stu kroków, gdy ułyszałem przed sobą wyraźne głosy kilku ludzi, kazałem więc stanąć.
A Staszek wciąż zawodził..
Nie trzeba było długo czekać, gdyż niebawem wyłoniły się z grubych ciemności jakieś postacie w parcianem ubraniu, w łapciach, z narzuconymi toporami przez ramię. Zoczywszy nas stanęli i widać było, że się nie mało przelękli na widok takiej

168