dziwnej gromady, bo poodkrywali wszyscy głowę jak na komendę.
Pokazało się, że byli to lasowi robotnicy rumuńscy, którzy wracali na noc do Pojana-Stampi. A więc nasze szczęście, które tak nas prześladowało dotychczas, i teraz okazało się dla nas łaskawe.
Zawróciliśmy więc znowu, aby wspólnymi siłami znaleść przecie przejście do wsi, która już była niedaleko. Przeszliśmy więc znów „most śróbowy“ i znów zawrócili, szukając tym razem przejścia przez potworzone obok drzewne zasieki. Ruszamy dalej, pnąc się przy słabem świetle świec po mokrych, oślizłych pniach, chcąc koniecznie przebyć tę zaporę. Wtem przodem idący chłopi dają znać, że znaleźli przejście. Jeszcze kilka wysiłków, wzajemnych nawoływań, ostrzeżeń i stajemy wreszcie na wolniejszem miejscu, coś jakby na wyciętej linji leśnej po kolana w... błocie. Ale stopy opierały się już o grunt twardy, więc idziemy dalej, z trudem wyciągając nogi z lepkiej masy. W kilka minut las skończył się i przebywszy jeszcze nie wielką suchszą już łąkę, stajemy wreszcie na gościńcu.
Przed nami migotały już światła chałup, a po kilkuminutowym jeszcze pochodzie stajemy przed karczmą, którą znajdująca się nad nią wywieszka
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
169