Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

przyspieszyć czas uczty podreptał na strych i za chwilę zjawił się znów niosąc z miną ogromnie zadowoloną dwa samowary. Nie znał czcigodny gospodarz naszych żołądków. Myśmy do samej herbaty nastawili już dwa kociołki po pięć litrów każdy.
Nastał wreszcie czas posiłku. Nie odstępował nas ni na krok, chcąc dogodzić we wszystkiem.
Na spoczynek poszliśmy nie zaraz, tak nam przyjemnie czas schodził na gawędzie. Było już dobrze po dziesiątej wieczór, gdy cisza zaległa naszą kwaterę.
Gdyśmy rano myli się jeszcze przy studni, ujrzeliśmy znów starego, jak już wracał z miasta z dzbankiem mleka dla nas na śniadanie. Potem przyniósł arkusz papieru i prosił o podpisy na pamiątkę...
W domu u siebie u najbliższych nie mogło nam być lepiej niż tutaj. Ale już zbliżał się czas odjazdu, gdyż na prośby drużyny, musiałem wybrać taki pociąg, aby nie przyjechać za dnia do Przemyśla. Można więc sobie wyobrazić, jak większość z nas wyglądała, jeśli obawa kazała nam kryć się przed światłem dnia tam, gdzie nas wszyscy znali.
Ostatnie pożegnania, ostatnie podzięki za staropolską gościnę i w trzy czwórki ugrupowana drużyna ruszyła ostrym krokiem na dworzec.

173