potężne bochenki chleba i pokaźna ilość słoniny pod czarodziejskiem dotknięciem krajczego, który wprawdzie drobny postawą, ale krajał kromki bez zarzutu.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, wciąż lasem. Niebawem wychodzimy na grzbiet Bahrowca, a stąd docieramy pod samą grań Jawornika, gdzie łączymy się z opuszczoną na połoninie ścieżką. Na nieco wolniejszem miejscu natrafiamy na stół sklecony, od siekiery i dwie na wpół rozwalone ławeczki. Jeszcze cywilizacya! Więc gdy się ma dookoła cudny wonny las, pod nogami trawę niemal wpas, ty cywilizowany człowiecze siadaj ostrożnie i według form na brudnych ławeczkach i tylko wtedy podziwiaj przyrodę, kiedy ci ręka barbarzyńcy z dolin wytnie kilka świerków „dla widoku“.
Rzucamy się w trawę, w której pełno krzaków dojrzewających borówek, i znów słyszę: „jeść“.
Wejście na sam szczyt nie wiele już nam zabiera czasu. Stajemy na niem około godziny jedenastej. Odświeżone burzą i ulewą wymyte powietrze było czyste i takie jasne, że nawet najdalsze widoczne szczyty występowały w niezwykle ostrych konturach. Całe pasmo Czarnohorskie od Pietrosza aż do Popa Iwana, iskrzące się w słońcu bogato rozsianymi łatami śniegu, leżało przed nami. A tuż...
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
17