Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

dzy, wysoko jeszcze w górze, wykonywali ucieszne ruchy równoważne, podobni do dyrygientów jakiejś niewidocznej kapeli... Więc najpierw przysiad pełen gracyi, na dwa takty nie dłużej, potem energiczny rzut naprzód na najbliższy upatrzony kamień i przez chwilkę nieruchoma pozycya z ciałem lekko w łuk ku przodowi wygiętem, potem postawa prosta i sztywna przez mgnienie oka z rękami rozłożonymi do poziomu, potem ostrożny krok naprzód i ruchy rąk zrazu mało widoczne, potem coraz gwałtowniejsze, wreszcie głęboki ukłon w stronę reumatycznie wykręconego świerka i... zniknięcie z kamiennej estrady w jakąś za późno dostrzeżoną szczelinę...
Nie dziw więc, że po takiej pracy zebrana nad potokiem drużyna sapała przez dobrą chwilę jak rozwydrzony automobil, zanim ścieżką co chwila gubiącą się i zjawiającą się znowu, poczęła schodzić w dół starym i pięknym już lasem. Niebawem jednak las się urwał, a jego miejsce zajął dawny zrąb, zarosły krzewami i pasa sięgającą trawą. Oczywiście o jakiejś ścieżce nie mogło być tutaj mowy. Skierowałem się dlatego w najsilniejsze wgłębienie terenu, gdzie, jak się spodziewałem, nastrafiłem na starą ryzę, którą już niby chodnikiem zeszliśmy nad Żeniec.

20