Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Była godzina trzecia po południu, a po dziesięciogodzinnym marszu należał się nam już i objad i spoczynek.
Z założeniem jednak obozu był kłopot.
Żeniec płynie, szczególnie w górnym swoim biegu, bardzo wązką doliną, a strome zbocza górskie pokryte mięszanym lasem opadają niemal wprost w wodę; z lewego brzegu nadto biegnie droga leśna, przeznaczona do zwózki drzewa, w znacznej swojej części zawalona butwiejącymi kłodami, wszelkie zaś wolniejsze i bardziej płaskie miejsca są szutrowiskiem, powstałem z wiosennych rozlewów. — Dolina rozszerza się dopiero w dalszym biegu rzeczki u samego już niemal ujścia, tamtędy jednak nie prowadziła nasza droga, więc koniecznie gdzieś w pobliżu musiało się znaleść miejsce możliwe do rozbicia namiotów. Podzieliliśmy się więc na dwa oddziały i podczas, gdy jedna część idąc w górę potoku przeszukiwała oba jego brzegi, druga w odległości pół kilometra czyniła to samo w dole. — Wynik jednak bardzo sumiennie robionych poszukiwań był bardzo dla nas przykry, nigdzie bowiem nie znaleziono łączki, a jeśli tu i ówdzie natrafiono na płat zielonej płaszczyzny, to pod ogromnymi liśćmi łopucha, którymi były oba brzegi obficie porosłe, kryło się tyle ostrych potężnych kamieni, że nawet

21