Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Żeńca coraz bardziej otulała się w cień, a stoki górskie po obu jego brzegach zdawały się zbliżać ku sobie, zostawiając tylko od wschodu szyję nieco szerszą i jaśniejszą. Słońce zapadało już za czarny wał lasu zamykający dolinę od zachodu, ale z wolnego jeszcze od chmur skrawka nieba, samo już niewidzialne, kładło na czarnych już u spodu szczytach, ostatnie plamy. Te na tle niespokojnie przewalających się ciężkich chmur płonęły zrazu pełnym szkarłatem, potem nabierały odcienia fioletu, posunąwszy się nieco wyżej ku górze, potem w stal przeszły, aż wreszcie zczerniały zupełnie jak wszystko wokoło.
W namiotach było już ciemno i cicho.
Tylko obficie płonący ogień, szarpany wzmagającym się wiatrem, wyginał fantastycznie płonące języki i raz pełzając po ziemi, to znowu strzelając górze, był jedynie czemś widocznie żywem pomiędzy wszystkiem, na co już padło odrętwienie nocy.
Groźne warczenie burzy, które ucichło z wieczora dało się znów słyszeć, lecz znacznie bliżej i w krótszych odstępach czasu, w towarzystwie ciepłych podmuchów wiatru, który stoczywszy się w dolinę napróżno szukał wyjścia w jakieś przestronne i otwarte

27