Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

cleg przygotowanem szutrowiskiem, nie zdołałby przerwać snu zapracowanego tak dobrze.
Dziesięciogodzinny marsz i partya footbalu zrobiły swoje.
Okryłem się i ja kocem i wtulony w kąt namiotu nadsłuchiwałem zrazu zgiełku dochodzącego z zewnątrz, starając się zoryentować w poszczególnych odgłosach, straży bowiem nie było, a wiatr mógł zerwać płótno drugiego namiotu. Ale zwolna zaczęły się mi wygładzać wszystkie głosy i tracić z początku coraz rzadziej, potem częściej swą ciągłość... zasnąłem.
Obudził mię przykry brak oddechu i uczucie zimnej wilgoci na twarzy. Płótno namiotu wysmagane wiatrem i zwilżone deszczem stało się ciężkie, a nie dosyć silne napięte obwisło mi na twarz. Nie chcąc budzić spiących, wyrwałem jeden kołek napinający płótno i wypełzłem na zewnątrz. Deszcz już był ustał zupełnie, ogień jednak był zupełnie zalany i nawet w popiele nie mogłem się dogrzebać węgli. Trzeba więc było rozpalić go na nowo, wyszukując w naniesionej z wieczora stercie co suchsze gałęzie. Namioty trzymały się dobrze i tylko tu i ówdzie trzeba było poprawić napięcie.
Była godzina trzecia rano.

29