Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

miaka, więc wobec spodziewanej mgły, dosyć łatwa w normalnych warunkach orjentacya, stawała się wcale poważną. Ale od czegoż mamy precyzyjną busolę Bezarda!
Do budzenia obozu było jeszcze za wcześnie, więc tą samą drogą, którą wydostałem się na zewnątrz, wpełzłem znowu pod namiot i przygnębiony nieco spodziewaną słotą i przymusową kąpielą, pełen żalu na jakiegoś domniemanego referenta od pogody, którego względami nie będziemy widocznie się cieszyli, ułożyłem się na dawnem swem miejscu. I już myślałem nad jakąś hekatombą, nie wiedzieć z czego złożoną, gdy pod wpływem przyjemnego ciepła i monotonnego szmeru Żeńca, usnąłem po raz drugi.
Gdy się zbudziłem, byłem już sam w namiocie, a przez odsłonięte wejście zaglądał dzień już wielki i nie tak rozpaczliwie zadąsany, jak się tego spodziewałem. Kociołki stały już na ogniu, który szczelnie był otoczony, siedzącymi w kuczki, rozczochranymi postaciami, owiniętymi w peleryny i koce. — Brakowało tylko kogucich czy orlich piór we włosach i krążącej „fajki pokoju“, aby to wszystko sprawiało wrażenie obozowiska jakichś „bawolich ogonów“ lub „niedźwiedziej wątroby“, bo „tomahawki“ były u boku, w postaci toporków, przypiętych do skautowych pasów. Wcisnąłem się i ja w ten

31