żywy wieniec, trochę dzisiaj senny, mimo niezbyt już wczesnej godziny, i mało gadatliwy. Brakowało nam słońca i tego tysiąca wciąż zmieniających się barw, w które przyroda stroi się co rana.
Co chwila któryś zadarłszy głowę do góry i goniąc oczyma przelewające się obłoki, mówił tonem lekarza, mającego również przedsiębiorstwo pogrzebowe: „może to się jakoś przetrze“.
— A może — odpowiedział ten lub ów, ziewnąwszy przytem tak serdecznie, jak nieboszczyk, nie mogący się już doczekać końca pogrzebu.
Tymczasem zwolna zaczęło się przecierać rzeczywiście. Chmury opadały coraz niżej co cięższe, a szara powłoka dotychczas zasłaniająca słońce, bielała coraz bardziej. Czyniła wrażenie coraz to cieńszej zasłony, która powoli zaczęła i żywszych dostawać kolorów, czerwieniąc się nieśmiało od wschodu. Już i otaczające kotlinę szczyty otrząsały po kolei swe łyse lub lesiste czuby z mgły, a wprawdzie tym drugim szło to nieco trudniej, bo wplątane w czupryny lasów chmury, strącone z jednego miejsca starały się usadowić na drugiem, ale niebawem tylko niewiele z nich świeciło kosmykami siwizny, które znikały szybko. — Wreszcie ukazała się pierwsza przerwa na niebie, przez którą zajrzał na świat porannem słońcem zaróżowiony błękit.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
32