— Zdaje się, że będziemy dziś przecież mieli pogodę — odezwał się milczący dotychczas, a świeżo uszlachcony „Belik“.
— Będzie ładny dzień — poprawił najmłodszy z naszej gromady Adaś, zwany ogólnie „Bazylim“, jeden z tych nałogowych, którzy brali najczynniejszy udział w przemyceniu piłki footbalowej.
— Kto wie jak będzie. To dopiero da się widzieć wieczorem — zadysponował jeden z bystrzejszych astronomów, ubrany w jakąś starą zarzutkę koloru zwietrzałej tabaki, przepasaną z wierzchu zwykłym paskiem, splunąwszy od niechcenia przez zęby w sam środek ogniska.
Na przekór jednak tej uwadze meteorologicznej ważnego członka wyprawy, Ceśka puszkarza, piastującego stale u boku nasz karabin Mauserowski, po jednej przerwie na chmurnem dotychczas niebie, pojawiła się druga i trzecia, a potem, to już rwało się wszystko jak pajęczyna, aż wreszcie dość już wysoko stojące słońce, rzuciło w kotlinę odrazu takie bogactwo światła i kolorów, że aż zbytek. — Mleczno białe dotychczas wody Żeńca poczęły się iskrzyć jak roztopiony metal, barwiąc równocześnie dziesiątkami odcieni, bezładnie na dnie porozrzucane olbrzymie złomy kamieni. Ostatki mgieł, czując, że nie mają już co robić tutaj, gdzie tyle jest barw
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.
33