Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

i światła, zabierały się niechętnie do odwrotu, dążąc długim, sennym korowodem w dół potoku. Zatrzymywały się jednak co chwila, jakby wstecz oglądając, czy może przecież nie uda im się pozostać w kotlinie. Ale słońce gnało już przed sobą ostatnich, gdzieś po załomach pokrytych maruderów, więc posuwał się ten pochód żałobny zwolna wprawdzie i niechętnie, lecz ustawicznie, aż wreszcie wszystko tak było zlane światłem i tak słońca pełne i tak rozweselone od razu, że i nasz obóz marudzący i na pół senny dotychczas, zawrzał życiem od razu, gotując się szybko do pochodu.
Jedni więc zwijali namioty, otrzepując je z nocnej ulewy, drudzy porządkowali plecaki, przytraczając do nich nocne okrycia, inni myli się pospiesznie w potoku, bo śniadanie było już gotowe i pokrajane racje chleba czekały na właścicieli. Niebawem kociołki były już próżne, a po wolnem już szutrowisku snuły się wszędzie postacie szukające sposobnego miejsca do spożycia śniadania. Ten niósł ostrożnie kubek pełny gorącej herbaty i dmuchał na nią zawzięcie, próbując od czasn do czasu napróżno dotknąć wargami wrzątku. Gdy się to nie udawało zagryzał kilka uchwyconych kropli potężnymi kęsami chleba, trzymanego w drugiej ręce; ów ujął swoją blaszankę palcami obu rąk za górną krawędź,

34