zmęczonym płucom, a chociaż cień był zupełny i wilgotny chłód panował niepodzielnie, po godzinnym już marszu byliśmy zlani potem zupełnie. Na domiar, zbocze stawało się coraz bardziej strome, że iść można było zakosami tylko, lub bokiem, wtłaczając silnie w ziemię obcas na ostro kutego buta. Przed nami biegła w górę zwarta ściania lasu, nie przeświecająca nigdzie, więc niewiadomo jak jeszcze wysoka. Minęła w ten sposób i druga godzina wspinania się i trzeba było bardzo uważać, aby przy wymijaniu drzew i wykrotów nie zboczyć zanadto na wschód lub zachód. Co chwila więc kontrolowałem kierunek busolą i powstrzymywałem bardziej niecierpliwych, którzy darli się w górę niemal bez wytchnienia, aby dojść wreszcie do końca, lub z wolniejszego nieco miejsca zobaczyć, czy daleko jeszcze do podnóża pasma, na którem usiadły wieńcem Gorgan, Syniak i Chomiak. Las jednak był wciąż jednakowo zwarty, zawalony zwłokami drzew, oślizły i wilgotny,
Zewsząd słychać było przyspieszone i zmęczone już wspinaniem się oddechy. Plecaki, nie bardzo już naładowane zaczęły przecież zawadzać, nie tyle swoim ciężarem, ile z powodu ustawicznego zawadzania nimi o gałęzie przy podłażeniu pod powywracane bezładnie pnie. Odpoczynki, wprawdzie
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
37