rosołu, w braku innego zajęcia, dzwoniła zawzięcie zębami.
Deszcz jednak nawalny, nie trwał długo i wnet ogromna łąka, rozścielająca się przed schroniskiem, poczęła lśnić tysiącem blasków, zapalonych przez odsłaniające się już słońce, w uczepionych trawy kroplach spadłego co dopiero deszczu. Było właśnie południe, zrobiło się tedy od razu ciepło, więc ukryta po kątach schroniska nasza banda rozbiegła się dookoła, grzejąc się do słońca i obserwując kopiec Chomiaka, którego łysina powoli otrząsała się z mgieł, gotowa już na nasze przyjęcie. Uchwaliliśmy jednak zjeść najpierw objad, który już niebawem miał być gotów, potem dopiero bez plecaków wejść na szczyt, a po powrocie natychmiast udać się w dalszą drogę do Jabłonicy, aby w niej stanąć jeszcze przed wieczorem.
Kiedy więc z odkrytych kotłów buchnęła para i rozeszła się miła woń soczewicowej zupy, stanęli wszyscy do apelu odrazu, jakby już z tydzień nic nie jedli. Chleba nie żałowaliśmy tym razem zupełnie, gdyż za kilka godzin mieliśmy stanąć już w ludzkiej osadzie, gdyby tam niewiedzieć co było, bo droga prowadziła najpierw wygodną ścieżką sześć kilometrów w dół, lesistem zboczem, a potem drugie tyle gościńcem. Dwanaście tylko kilometrów dzisiaj
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
40