Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

Pogoda robiła się tymczasem coraz piękniejsza, więc załatwiwszy się z podwieczorkiem, ruszyliśmy niebawem dalej, aby już raczej odpocząć na miejscu po całodziennych trudach. Cztery kilometry, które były jeszcze do zrobienia gościńcem, zajęły nam niespełna pół godziny czasu i jeszcze było daleko do zachodu, gdy stanęliśmy w Jabłonicy, dużej wsi górskiej, o chałupach stojących częściowo przy gościńcu, częściowo rozrzuconych po okolicznych wzgórzach. Trzeba się było zabrać od razu do wyszukania kwatery. Wydzieliłem więc z drużyny czterech kwatermistrzów, którym było polecone poobchodzić zagrody i nie wracać bez zapewnionego noclegu. Reszta tymczasem usiadła na złożonych przy gościńcu belkach, obok plecaków, zabijając czas wykupywaniem zapasu czekolady w pobliskim sklepiku. Niezwykłe zjawisko ukazania się naszej drużyny we wsi, wywołało zbiegowisko najpierw dzieci, potem i starszych, którzy dopytywali się natarczywie skąd idziemy i do jakiej branży robotników należymy. Na objaśnienia zaś, że chodzimy dla przyjemności i będziemy tak chodzić blisko cztery tygodnie jeszcze, patrzyli najpierw po sobie, czy dobrze słyszą, a potem na nas z takiem politowaniem, jakby nas brali za ludzi dotkniętych obłędem, którzy stanowczo źle skończą.

47