Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

łóżku, objął jedno kolano splecionemi rękoma, i patrząc w dół przed siebie, od czasu tylko do czasu spoglądając po nas ciekawie, mówił powoli, z przerwami, jakby odwykł od rozmowy, lub odgrzebywał stare wspomnienia. Mały jego synek oglądał ciekawie złożone w kącie nasze ciupagi i topory, a my siedzieli gdzie kto mógł, na ławie, stołkach, lub we drzwiach na progu. Czasem ten i ów zagadnął o coś, a stary pomyślał chwilkę i znów mówił, niby z wysiłkiem, ale chętnie, jakby mu jakąś ulgę sprawiało, to, że go słuchamy tak uważnie.
I bylibyśmy tak siedzieli niewiedzieć jak długo, może do białego rana, gdyby nie spostrzegł się sam gospodarz, że już jest późna godzina, a jemu jutro trzeba do roboty, a nam w dalszą drogę. Podniósł się więc z łóżka, a przywoławszy do siebie chłopca, ukląkł z nim razem przed jakimś zczerniałym ze starości, dawniej bardzo kolorowym obrazem, wiszącym na ścianie i począł mówić pacierz, a chłopiec powtarzał słowo za słowem. Skończywszy bili obaj przed nim jakiś czas pokłony, potem wstali, a stary życzył nam dobrej nocy.
Ocknęliśmy się jak ze snu, przeszli do odstąpionej nam izby i nie wiele już mówiąc, ułożyli na spoczynek z myślą o tym dziwnym człowieku, który

51