Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

był jakąś niezwykłą mięszaniną i chłopskiej zawziętości i dumy i marzycielstwa.
Obudził nas już dosyć późny ranek. W namiocie przy niewiedzieć jakiem zmęczeniu, wstaje się znacznie wcześniej, nie żeby się spało mniej dobrze, lub mniej wygodnie, ale tak jakoś człowiek stapia się wówczas z przyrodą w nierozdzielną całość, że budzi się z nią razem. Zresztą, jeśli się spi w lesie, to jest nad ranem taki wrzask ptactwa uradowanego nowym dniem, tak wzajemnie starają się jedne drugich przekrzyczeć, w czem prym wodzą wilgi i kosy, że spać nie podobna. I udziela się człowiekowi ta ogólna wesołość, że wstaje znacznie silniejszy i bardziej wypoczęty, mimo krótkiego często snu.
Przez małe okienka izby padały do wnętrza takie snopy rozgorzałego już słońca, że zerwaliśmy się czemprędzej, naganiając przedewszystkiem kucharzy do roboty.
Dzień zapowiadał się pogodny, a nawet upalny, mimo to wyruszyliśmy w dalszą drogę dopiero o godzinie dziewiątej, tak się nam jakoś nie chciało opuszczać tej naszej chwilowej siedziby. Gościniec szedł zwolna, ale wciąż pod górę i po półtoragodzinnym nieprzerwanym marszu stanęliśmy pod sa-

52