mą „tatarską przełęczą“, gdzie już rozpoczynały się serpentyny, które mieliśmy minąć, dążąc skrótami.
Dawniej były tu piękne, stare lasy, rozciągające się daleko po obu stronach przełęczy; dziś są one już w znacznej części wycięte, a miejsce ich zajął zrąb, pełny o tej porze dojrzałych już jagód. Tamtędy mieliśmy zejść na węgierską stronę. Ponieważ upał wzmagał się silnie, a cienia nie rychło należało się spodziewać, skorzystaliśmy z kępy przydrożnych drzew, aby odpocząć, bo do pospiechu nie było powodu. Już dobiegało południe, gdy weszliśmy w zręby, a że nigdzie po drodze dotychczas wody dostać nie było można, gasiliśmy pragnienie poziomkami, wielkością często dorywnującymi truskawkom. Dosyć więc stosunkowo długo trwało, zanim zostały już w tyle za nami ostatnie serpentyny, a gościniec począł zwolna i jednostajnie opadać w dolinę Czarnej Cisy.
Wypoczęta i nie objuczona nasza drużyna posuwała się szybko naprzód, witając każdego, którego napotkała po drodze zwrotem zaczerpniętym z rozmównika:
„Jó napot kivànok“.
Miało to znaczyć: „dzień dobry“.
Ale zdaje się, że ten nasz węgierski język był zanadto do polskiego zbliżony, albo przechodzący
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
53