Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Groźne pomruki szalejącej burzy i coraz to cięższe i liczniejsze zwały chmur, które wypełzłszy z za górskich łańcuchów szły leniwo w sukurs coraz to natarczywiej nawołującym ich towarzyszom, będącym już oddawna w linji bojowej, zniewoliły i nas do szybkiego załatwienia się ze śniadaniem i udania się w dalszą drogę najpierw brzegiem potoku, a potem już dalej gościńcem. Ulewa nie minęła nas jednak zupełnie, lecz jak się tego spodziewać należało, zawadziło i o nas, chociaż dość nieznacznie. Przeczekawszy ją na werandzie przydrożnego domu, ruszyliśmy szybkim krokiem dalej, tembardziej, że już widniały przed nami czerwoną blachą kryte wieże miejscowego kościoła. Więc ustawieni w czwórki, trzymając krok, weszliśmy do miasteczka, śpiewając do marszu piosenkę ogromnie w treść „bogatą“:

Z tamtej strony Wisły, jeden sobie stoi
Jeden sobie stoi
Jeden sobie stoi,

Niech on sobie stoi,
Niech on sobie stoi,
Niech on sobie stoi.
Ja się za niego nie boję nic a nic!

56