Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

więc poleciłem zgotować obiad, oczywiście już nie naszym kucharzom, a ponieważ dzień zrobił się znowu pogodny, rozbiegli się wszyscy po mieście, złożywszy wprzód plecaki w izbie oddanej nam na kwaterę za skromną dosyć opłatą od „głowy“.
Wynik zrobionej na wszystkie strony wyprawy musiał wypaść bardzo pomyślnie, bo gdy w pół godziny zaledwie wróciłem do zajazdu, aby przynaglić podanie obiadu, zastałem już naszego intendanta jak na spółkę z Adasiem nadymał piłkę footbalową po stwierdzeniu, że miejscowy rynek wcale dobrze do gry się nadaję. Po obiedzie więc postanowiono wydać matsch wszystkim mieszkańcom Körösmezö.
Tymczasem zaczęli się schodzić i inni, naganiając właścicielkę zajazdu do rychłego podania posiłku, aby „czasu nie tracić“ czekaniem, wobec już ustalonego programu na resztę dnia. Aby zaś godnie wystąpić i nie przynieść drużynie hańby, opatrywano otarcia i zranienia, spowodowane nieprzyzwyczajeniem się jeszcze do ciężkiego, kutego obówia.
Po raz pierwszy więc od początku wycieczki, poczęła funkcyonować apteczka podróżna, wydając na prawo i lewo plastry rozmaitej wielkości i kształtu. Szczególnie jeden, z naszej gromady, wyszedł z tej operacyi tak oplastrowany, że nie wiem, czy miał na stopie więcej skóry czy plastrów. Zabezpieczył

58